Recenzja #1 - Bohemian Rhapsody
•••
Muzyka Queen towarzyszy mi zawsze i od zawsze. Przegrałam? Show Must Go On. Wygrałam? We Are The Champions. Odkurzam? I Want To Break Free. Nie wspominając już o innych nieśmiertelnych utworach, których nie trzeba przedstawiać prawdopodobnie nikomu. Po prawie trzydziestu latach od śmierci wielkiego Freddiego Mercury'ego doczekaliśmy się jego ekranowej biografii. Po pierwszych recenzjach można było stwierdzić, że film jest co najwyżej średni. Co ja sądzę? O tym niżej!
Freddie Mercury, a właściwie Farrokh Bulsara, to postać absolutnie ikoniczna. Wokalista zasłynął nie tylko swoim rozpoznawalnym głosem, ruchem scenicznym czy niezwykłymi tekstami równie wspaniałych piosenek, ale także m. in. jako miłośnik kotów (co także jest podkreślone w kilku scenach). W filmie nieraz mamy do czynienia ze zdaniami w stylu Queen to nie tylko Freddie Mercury, to wszyscy członkowie. Czy tak jest w filmie? No... Niekoniecznie. Oczywiście, nie mamy stuprocentowego skupienia na postaci lidera (a takiemu określeniu w stronę Mercury'ego także zaprzeczają w tej produkcji), jednak to na nim skupia się większość akcji. Pokazanie jego życia było absolutnie kluczowe w tym filmie. Jednak twórcy z mojej strony mają odpuszczone wszystkie grzechy z tym związane, bo Rami Malek jest... Niesamowity w tej roli. Nie chodzi tu już o samo podobieństwo fizyczne, choć w ujęciach, kiedy np. ma na sobie okulary przeciwsłoneczne albo jest pokazany w półmroku czy z profilu, naprawdę można pomylić Maleka z Freddym. Wszystkie wątpliwości odchodzą wraz z momentami, kiedy postać wchodzi na scenę. Ruch sceniczny, charakterystyczne ruchy dłoni przy pianinie... To wszystko zostało oddane wręcz idealnie i na ten moment nie wyobrażam sobie oglądać w głównej roli innego aktora. Więc dla Ramiego wielkie serduszko i lecę oglądać Mr. Robot.
No dobra, najpierw recenzja...
Co do samej historii, akcja zaczyna się właściwie w tym samym momencie, kiedy Freddie dołącza do Queen, znanego jeszcze wtedy jako Smile za członków mającego jedynie Bryana i Rogera. I w taki oto sposób już po piętnastu minutach od rozpoczęciu zespołu widzimy wokalistę wręcz wymiatającego na scenie w akompaniamencie swoich fantastycznych "współpracowników".
Film podzielony jest na kilka części i każda z nich dotyczy innego okresu czasowego, w którym działał zespół. Niestety, na kilka z nich zabrakło widocznie pomysłu, a jeszcze inne w połączeniu ze skupieniem się na postaci wokalisty odebrałam w trochę mniej znaczący sposób. Wiadomo, że, zapewne nie tylko mnie, najbardziej chwytały za serce sceny, kiedy pokazane były relacje członków całego zespołu. Mimo kilku takich scen, jak już wspomniałam, film był bardziej ukłonem w stronę samego Freddiego, niż historią całego zespołu. Zdecydowanie starano się skupiać na kulcie postaci niż grupy.
Jednak mam też pewne zastrzeżenia co do ukazania Mercury'ego w filmie (TO NIE JEST WINA MALEKA!). W jego życiorys w pewnym momencie wpisał się homoseksualizm (który swoją drogą jest tu potraktowany ulgowo). Fabuła pokazuje, jak sława i mocny charakter doprowadziły go, mówiąc niemal drastycznie, na dno. Ciągłe imprezy w towarzystwie kilkuset nieznanych mu osób, odrzucenie swojej rodziny - członków zespołu, alkohol i narkotyki będące codziennością artysty oraz sypianie z kim popadnie. W pewnym momencie filmu Freddie zmienia się w czystego chama i prostaka. Jaki był powód śmierci wielkiego muzyka wiemy chyba wszyscy, ale z powinności wspomnę, że przez swoje dość rozwiązłe życie zachorował na AIDS.
W ostateczności nasze zdanie o bohaterze zostaje wywrócone o 180 stopni. Finałowa scena przedstawia bowiem występ zespołu na koncercie Live Aid. I to naprawdę WYSTĘP. W trakcie trwania tej długiej, ale niesamowitej sceny czułam się, jakbym znalazła się na Wembleyu i była częścią tego widowiska. Grający na pianinie i skaczący po scenie Rami Malek wraz z szalejącym komputerowym tłumem (Boże, tylko nie ten komputerowy tłum...) tworzą połączenie naprawdę godne samego Queen! I nie owijam w bawełnę, dla mnie była to absolutnie najlepsza i najbardziej wzruszająca scena w filmie. Wasze odczucia mogą być oczywiście inne, ale ja aż się popłakałam... Chciałabym też wspomnieć o oddaniu, szczególnie, lat 70. Jeżeli ktoś interesuje się taką epokową stylizacją w filmach, to powinien zobaczyć szczególnie kilka scen ;)
Mimo wszystkich ewentualnych minusów, jest to film, który powinien zobaczyć; po pierwsze, każdy fan Queen, po drugie, każda osoba ceniąca tą muzykę, bo... Poważnie jest do czego potupać nóżką :D Jeśli ktoś, podobnie jak ja, odniesie się do tego z czystym sentymentem do postaci Mercury'ego, grającego go Maleka (ja go będę wychwalać pod niebiosa już chyba zawsze) i nieśmiertelnej muzyki, to będzie się bawić świetnie i jestem w stanie to zagwarantować. Jeśli jednak znajdzie się osoba oceniająca Bohemian Rhapsody czysto jako dzieło filmowe, może znaleźć tu więcej wad. Ja jednak jestem w stanie przymknąć oko na większość rzeczy, bo z seansu czerpałam cholerną satysfakcję i sądzę, że nawet wybiorę się na ten film jeszcze raz. Moja ocena to 7/10, moim zdaniem większość rzeczy zagrała tak, jak powinna, cały zespół, a szczególnie Freddie Mercury został w nim wspomniany poprawnie i z pewnością jeszcze nieraz wrócę do tego obrazu. Bo z takim sentymentem odnoszę się do dość małej ilości filmów.
~Villcheck

zobaczyłem film w zasadzie tylko dla sceny wystepu na LiveAid i tym fragmentem nie byłem rozczarowany 👍😀
OdpowiedzUsuńRacja, jest świetna 😊
Usuń