Recenzja #3 - Green Book




...



Sezon oscarowy zakończył się już jakiś czas temu i dopiero na kilka dni przed 91. galą zdążyłam obejrzeć  jeszcze jeden film z tej stawki. Jak się okazało, w samą porę, bo Green Book odniosło dość spory sukces w czasie rozdania. Mahershalla Ali otrzymał już drugą statuetkę za rolę rugoplanową, a sam film zwyciężył w głównej kategorii. Czy powinien? Oto jego najbardziej aktualna recenzja! 

Akcja Green Book przypada na lata sześćdziesiąte XX wieku. Głównym bohaterem jest Tony Lip, a tak właściwie Tony Vallelonga - były ochroniarz i człowiek z własnymi zasadami. W tę rolę wciela się Viggo Mortensen, który, dla mnie, ducha tej postaci oddał tak dobrze, że nie wyobrażam sobie zobaczyć w tej roli innego aktora. Trochę mi przykro, że nie dostał Oscara, ale jakoś tak głupio było nagle zmienić poglądy sprzed trzech miesięcy i przestać kibicować Ramiemu Malekowi... No, ale teraz o Green Book. Drugą postacią jest natomiast Don Shirley - muzyk z wyższych sfer, który urządza mini-casting na swojego kierowcę na czas następnej trasy. Jest to moment, w którym obaj bohaterowie spotykają się i wyruszają we wspólną podróż po całej Ameryce. W latach sześćdziesiątych osoby czarnoskóre były nieakceptowane przez większość społeczeństwa, przez co noclegi Shirleya wskazywane są przez tytułowy Green Book, czyli małą książeczkę zawierającą nazwy miejsc, w których mogą zatrzymywać się właśnie czarnoskórzy. Spotkanie obu bohaterów to zetknięcie się dwóch zupełnie różnych światów. Szczególnym elementem jest głównie to, że Vallelonga jest rasistą. Ta cecha nie jest aktywnie podkreślana przez cały film, jednak pojawiają się momenty, które dają nam do zrozumienia, że zbyt tolerancyjny to on nie jest. Green Book żyje właśnie dwoma świetnie zarysowanymi, kontrastującymi ze sobą pod względem charakteru postaciami. Uwielbiający fast-foody cwaniaczek zmuszony przez granicę bankructwa do schowania nietolerancji do kieszeni i kulturalny, ułożony, bardzo utalentowany muzyk to mieszanka wybuchowa, która jest punktem wstępu dla zarówno komicznych, jak i dramatycznych momentów.

I, zatrzymując się na tych dramatycznych momentach... Green Book to dzieło robione pod niemal każdego widza. Jest zabawny, uroczy, wzruszający, dość łatwy w zrozumieniu i odbiorze.  Z tego względu momenty, w których warto by zatrzymać się na chwilę przy problemie, są kończone jak najszybszą, nieważne jak absurdalną drogą i po prostu zamiatane pod dywan. Zostawiamy je, nie wracamy do nich. Z resztą nie tylko my, bohaterowie w wielu momentach również zdają się nie pamiętać, że zostali zamknięci w więzieniu czy przeprowadzili dość ostrą wymianę zdań. Usprawiedliwiają to jednak przesłania przekazywane przez ten film. Uczymy się między innymi, że kolor skóry nie jest wyznacznikiem charakteru danej osoby, a przyjaźń i rodzina to wartości priorytetowe. 

Dużym plusem są również lokacje oraz oddanie klimatu czasów, w których toczy się akcja. Absolutnie każde miejsce, w którym koncertuje Shirley wygląda bardzo elegancko, a w połączeniu z melodią fortepianu potrafi niemal zahipnotyzować. Stroje bohaterów, wygląd ulic; wszystkie te elementy pozwalają nam uwierzyć w tę historię i jeszcze bardziej się w nią wczuć. Humor w tym filmie również powinien przypasować większości widzów. Wiadomo, że żarty są mniej lub bardziej udane, jednak nie są one ani żenujące, ani chamskie czy urażające, co pozwala na dobrą zabawę w czasie seansu. 

Jako osoba z dość neutralnym podejściem do tego rodzaju filmów dostrzegam pewne wady Green Book, jednak nie są one na tyle duże, abym mogła powiedzieć, że nie podobał mi się. Aktorstwo, przesłanie i ogólny klimat to rzeczy, które większości widzów powinny przypaść do gustu. Jeśli jeszcze nie widzieliście tego filmu, a potrzebujecie trochę luzu i miłego spędzenia czasu i macie opcję zobaczyć go jeszcze w kinie, to raczej nie macie nic do stracenia. Moja ocena to 7/10. Jestem jednak w stanie zagwarantować, że osobom przymykającym oko na minusy film spodoba się jeszcze bardziej ;) 


~Villcheck

Komentarze